Jako wieloletnim klientom jednego z biur podróży, zaoferowano nam super propozycję. Trzy tygodnie pobytu w Grecji za cenę jednego. Jest początek maja, w kraju zimno i mokro, a na nas czeka bezchmurne niebo i stosunkowo wysoka temperatura. Na miejsce dotrzemy samolotem. Jedynie o wyżywienie musimy zatroszczyć się sami. Kto by nie skorzystał z takiej propozycji? Zdecydowaliśmy się więc natychmiast.
Aktualna temperatura w Grecji wynosi 25ºC. Tak więc już w samolocie zdejmujemy co cieplejsze ubrania. Lądujemy w Salonikach. Niebo jest bezchmurne. Słoneczko świeci i grzeje niemiłosiernie, gdyż jest to czas wczesnego popołudnia. To prawdziwy szok termiczny. Autokarem obieramy kierunek wzdłuż wybrzeża i podążamy do miejscowości Kalithea. Miejscowość ta jest położona na jednym z trzech „palców” na Półwyspie Chalcydyckim. Kalithea, to niewielkie, ale bujnie rozwijające się miasteczko. Przy głównej ulicy znajduje się mnóstwo sklepów, restauracji, klubów młodzieżowych. Na końcu głównej ulicy jest duży „Super Market”, więc będzie gdzie robić zakupy. Ale gdzie jest morze? Przechodzimy na drugą stronę ulicy, a następnie przez piękny skwerek usytuowany na naskalnym tarasie. Dopiero wówczas, gdy stanęliśmy na nim, zauroczył nas niesamowity widok. Daleko w dole, za pasem zieleni, szmaragdowe fale rozbijały się o brzeg. Jak tu pięknie! Schodzimy po szerokich schodach, by dotrzeć do dość stromego podjazdu. Prowadził on z innego miejsca Kalithei, ku okolicznym, niżej położonym hotelom, restauracyjkom i wreszcie ku plaży. Piasek jest cieplutki i czysty, morze płytkie a woda przejrzysta. Ale będzie frajda! Czekają nas całe trzy tygodnie tych przyjemności. Powrotne wejście na górę wywołuje zadyszkę. Nie dość stromego podjazdu, to jeszcze te schody! Dwa razy przystaję, bo muszę się wysapać. Pomyślałam sobie: jak dwa razy dziennie pokonam taki dystans, to zadyszka z pewnością minie.
Zwiedzanie rozkładamy w czasie. Mamy na to przecież trzy tygodnie. w pierwszym tygodniu nie wystawialiśmy się na słońce w nadmiarze. Trochę plaży, dużo kąpieli w morzu i basenie, oraz spacery, w czasie których konieczna jest ochrona głowy. Skóra przystosowuje się wówczas, pięknie rumieni, a wszystko odbywa się bez zbędnych podrażnień i komplikacji. W piątki, w pobliskiej miejscowości Kassandhra odbywa się targowisko warzywno – owocowe. Jedziemy tam autobusem ok. 20 min. Targ rozłożony jest w uliczkach tak, że trzeba dużo krążyć, aby obejść cały bazar. To frajda chodzić między różnokolorowymi straganami. Gdy w następnym tygodniu udajemy się na targ, nie jedziemy już autobusem, lecz z samego rana ruszamy pieszo. W obie strony jest jakieś 8 km. Cóż to jednak jest, gdy ma się wygodne buty i radość w sercu.
Późnym popołudniem krążymy po uliczkach miasteczka, chcąc jak najwięcej zobaczyć. Prawie wszystkie domy są nowo wybudowane i ładnie wykończone. W ogrodach pysznią się wielkie, różnokolorowe krzewy róż. Jedna z restauracji, to po prostu patio obficie porośnięte wiciokrzewem i innymi pnączami. Co za widok. Siedzi się przy stoliku, a nad głową szumi listowie i pachnie kwiecie. Jest tu uroczo i przyjemnie chłodno. W innym miejscu, wejście do lokalu oplatają wino-bluszcze. Tworzą one przecudnej urody girlandy, poprzeplatane nieznanymi nam kwiatami. Zieleńce i skwery zaś, obsadzono różnego gatunku palmami. Pierwszy raz widzimy też krzewy, których kwiaty wielkością i kształtem do złudzenia przypominają wyciory do mycia butelek. Ich kwiatostany jednak, w kolorze ostrej czerwieni, są delikatne i miłe w dotyku. Muszą być bardzo miododajne, gdyż krążące przy nich liczne pszczoły wydają istny huk podobny do odgłosu roju. Oleandry, które u nas w kraju rosną tylko w doniczkach, tutaj mają ogromne rozmiary i aż uginają się pod ciężarem obfitego kwiecia. Wieczorami chodzimy na taras widokowy, aby popatrzeć na zachód słońca. W dole szumi morze, przepływają statki. Jest cicho, przyjemnie, wręcz błogo. Z tej wysokości, przy dobrej pogodzie widać brzeg drugiego „paluszka” półwyspu. I jeszcze jeden szczegół: schodząc po schodach ku plaży, mija się pozostałości po budowlach estakady i kościoła z czasów rzymskich.
Pewnego razu wybraliśmy się hen za miasteczko, gdzie w oddali widać było jakieś zabudowania. Okazały się one hotelem, który wraz z pięknie położonym basenem, usytuowany został na rozległej i ładnie zagospodarowanej skarpie. Część tej skarpy pokrywały nie zawsze do końca powalone wiatrołomy ogromnych drzew iglastych. Pośród nich, w ponurej scenerii przebiegała wąska i kręta dróżka, którą nazywają „niedźwiedzią drogą”. Zarówno „niestety, jak i na szczęście,” nie spotkaliśmy tam żadnego niedźwiadka. Rezydentka zaproponowała różne wycieczki: Ateny, Olimp, Saloniki, Meteory, Mount Athos, oraz wycieczkę na Sitonie. My wybraliśmy tylko Mount Athos i Meteory. Co prawda Meteory już widzieliśmy, ale są one tak piękne, że z ochotą pojedziemy tam ponownie.
Pierwszą imprezą, jest rejs w pobliże Mount Athos. Jest to miejsce zamieszkałe przez samych tylko mnichów. Według słów pilotki, granic mnisiej koloni nie może przekroczyć żadne zwierze płci żeńskiej - (oprócz kury). Kobiety mają bezwarunkowy zakaz wstępu na Świętą Górę. Podobno raz zdarzyło się, że jakaś wścibska kobieta weszła do tego zakonnego przybytku w męskim przebraniu. Gdy mnisi odkryli obecność kobiety, złość ich była ogromna. Żyjący w ascezie, wyposzczeni zakonnicy nie darowali jej tego i źle się to dla niej skończyło. Jest to zakon prawie całkowicie oddzielony od świata. Łączność mają tylko nieliczni mnisi, którzy prowadzą rozliczne interesy, a przede wszystkim handel drewnem. W swojej pustelni żyją ciągle według ścisłych, średniowiecznych reguł - z własnym kalendarzem i własną strefą czasową. Do „Republiki Mnichów” możemy podpłynąć tylko na odległość 500m od brzegu. Przez lornetkę można zobaczyć kilka z ukrytych wśród drzew monastyrów. Docelowo, stateczek przypływa do wioski rybackiej. Ponieważ akurat odbywa się targ drzewny, więc są tu także mnisi z zakazanego terenu. Wcale nie wyglądają na wyizolowanych. Dobrze odżywieni, uśmiechnięci z telefonami komórkowymi przy pasie. Wesoło rozprawiali z greckimi mieszkańcami wioski. W miejscowej tawernie jemy wliczony w koszt wycieczki posiłek i ruszamy w drogę powrotną.
Kilka dni przerwy i mamy wyjazd do Meteorów. Wyruszamy wcześnie rano. Przejeżdżamy koło góry Olimp, najwyższego szczytu Grecji. Dalej jedziemy wspaniałą doliną Tempi do malowniczej miejscowości Kalabaka. Tutaj, w drodze powrotnej zjemy posiłek. Droga w stronę Meteorów prowadzi wzdłuż niesamowitych monolitów górskich. Mamy zwiedzać dwa z dwudziestu czterech klasztorów, którymi „obrosły” te jakby nieziemskie skały. Do dnia dzisiejszego, przetrwało tylko siedem monastyrów. Pierwsze z nich wybudowano w czasach bizantyjskich. Do czasów obecnych zachowały się nie tylko liczne freski i ikony, lecz także narzędzia tortur, które pamiętają czasy Rzymu i wczesnego średniowiecza. Meteory, to miejsce niezwykłe, które w dzisiejszych czasach upodobali sobie lotniarze. Z tej wysokości, lotniarz wykonując skok może utrzymać się w powietrzu przez wiele godzin. Legenda głosi, że w labiryntach i korytarzach Meteorów, ukryte są ogromne skarby ze złupionego przez Turków Konstantynopola. Poszukiwaczy podobno nie brakuje. Mozolnie wspinamy się po schodach wykutych w skale do klasztoru Roussanou i Wielkiego Meteoronu. Co chwilę słychać okrzyki zachwytu i zdumienia - nie tylko ze względu na zapierające dech w piersiach krajobrazy, ale także na widok mnicha wsiadającego do wiklinowego kosza. Za pomocą liny i kołowrotka, przemieszcza się on do drugiego klasztoru. Przewodnik powiedział, że w ten sposób transportują oni prowiant, a więc: oliwę, kozi ser, ogórki, itd. Kiedyś można było tu dotrzeć tylko po sznurowych drabinkach.
Przelewa się tu około tysiąca turystów dziennie. Aby obejrzeć klasztor, wszyscy muszą wspinać się tak, jak my, po schodach wykutych w skale. Teraz nie jest to już miejsce ciszy i kontemplacji. Uśmiechnięci mnisi zachęcają do zwiedzania i kupowania ich wyrobów. Pokazują sale z freskami, zabytki z odległych czasów i inne dzieła sztuki, nad którymi sprawują opiekę. Mówią po angielsku i niemiecku. Są już nowocześni, no i wyraźnie nastawieni na biznes. Na początku, kiedy zakładano klasztor, był to tylko zakon męski. Kobiety miały bezwzględny zakaz wstępu - nawet w jego pobliże. Mnichowi nie wolno było podać kobiecie jedzenia - choćby umierała z głodu. Dzisiaj, w części klasztoru mieszkają także mniszki. Do nich jednak turysta nie ma już dostępu. O godz. 13:00 przewodnik ogłasza przerwę w zwiedzaniu. Jest ogromny upał. Najlepiej więc przeczekać go w cieniu, lub opuszczonym XIV - wiecznym klasztorze Ipapandi. Jest on urządzony we wnętrzu naturalnej jaskini. My wolimy usiąść na ławeczce, pod rozłożystym drzewem i napawać oczy widokami. Koniec przerwy. Ociężale, schodzimy po stromych schodach w dół. Mijamy sapiących turystów, którzy dopiero wspinają się do góry. „Ładujemy akumulatory” w uroczej tawernie. Jemy obiecany posiłek w miejscowości Kalabaka.
Syci na ciele i duchu, ruszamy dalej. Mamy przewidziane dwa przystanki. Pierwszy jest przy grocie, w której mieszkała św. Paraskewa - męczennica i patronka niewidomych. Legenda głosi, że temu, kto obmyje oczy wodą tryskającą w grocie, choroby oczu odpłyną wraz ze strumieniem. W bajki to ja już nie wierzę, ale ze względu na panujący upał obmyłam sobie twarz, ręce i nogi – zresztą nie ja sama. Chłodna woda przyniosła ulgę i odprężenie. Drugi przystanek mamy kilka kilometrów dalej, nieopodal miejscowości Trikala nad rzeką Pinios. Płynie ona u podnóża skał, na których wybudowano klasztory. Źródełko o „cudownych” walorach, ukryte jest w grocie. Jak mówi legenda, grecka bogini Afrodyta pomagała kobietom niezadowolonym ze swojego wyglądu. Obmycie twarzy pomagać ma na zyskaniu na urodzie nieładnym podlotkom i na konserwację jej starzejącym się pięknościom. Tyle tylko, że młode mogły korzystać ze źródełka za darmo, a przekwitające piękności musiały wrzucić pieniążek do źródełka. Śmiechu było co niemiara. Panowie dowcipkowali, ale o dziwo, więcej ich było przy źródełku, niż pań. Gdy wracamy do Kalithei jest już wieczór.
Któregoś dnia rezydentka na spotkaniu poinformowała nas, że niedaleko Kalithei (około 4 km) jest tzw. „kamienne miasteczko” Afitos, które warto zobaczyć. Czemu nie, poczekamy tylko na trochę chłodniejszą aurę. Marsz w nadmiernym upale, niewątpliwie popsułby cały urok tej wyprawy. No i zdarzył się taki właśnie dzień - pochmurny, ale ciepły - akurat dobry na nieco dłuższy spacer. Po śniadaniu bierzemy plecak, wodę, aparat fotograficzny i ruszamy w drogę. Łatwo tu trafić pomimo, że brak jest odnośnych kierunkowskazów. Zaraz przy wjeździe do miasteczka, pobudowano tawernę „Aloni”. Jest cała wkomponowana w zieleń i kwiaty. Wygląda wręcz bajkowo. Idziemy sennymi uliczkami miasteczka. Mijamy kamienne budynki, które już częściowo zostały unowocześnione - tzn. otynkowane i pomalowane, lub pobielone. Do części z nich, dobudowano werandy i nowe domki. Całość zachowała jednak swoisty charakter budowli z żółtego piaskowca. Kierujemy się nad morze. Mijamy ujęcie z wodą pitną spływającą z gór. Na owej studzience, jest tabliczka z bardzo odległymi datami. Czego one dotyczą trudno dociec, bo pisownia jest grecka. Aby dojść na morski brzeg, musimy przejść przez wielką skarpę przedzieloną drogą. Po obu jej stronach posadzono roślinność pustynną i śródziemnomorską. Żeby rośliny nie wyschły zastosowano tu nawadnianie podziemne, sterowane podobno komputerowo. Informację tą uzyskaliśmy od przypadkowo spotkanej Polki, mieszkającej w Afitos. Roślinność jest bujna i zadbana. Trawa „słoniowa” znacznie przewyższa wzrostem wysokiego mężczyznę. Siedzimy na skarpie i napawamy się urokiem przyrody. Plaża niestety, jest tu wąska i zaniedbana, a morze pełne glonów i jeżowców. Z przyjemnością wracamy do siebie. Czas szybko mija i przyszła pora pakować bagaże, by wracać do kraju. Wszystko dobre, co się dobrze kończy. Tak jest i w tym przypadku. Było wspaniale, ale już tęskno nam do domu i wnuków. Polskiej mowy nam nie brakowało, bo w „Olimpii” mieszkali sami Polacy. Wieczory spędzaliśmy nad basenem. Tu także odbywały się długie Polaków rozmowy. Było super. Teraz wracamy do kraju zabierając tylko miłe wspomnienia.
Renata Olborska