Djerba – łyk Afryki

Kiedy byliśmy w Tunezji, spotkaliśmy parę młodych Polaków. Na własną rękę zwiedzali oni południe tego kraju i wyspę Djerbe. Mówili z takim zachwytem, że nabraliśmy ochoty, by również zobaczyć tę wyspę. Nie należymy do zbyt odważnych. Sami więc nie wybralibyśmy się w taką podróż - tym bardziej, że nie znamy języka. Zainteresowała nas stosowna oferta, na którą się decydujemy. Ponownie czeka nas lot samolotem. Teraz już bez obaw wchodzę na jego pokład. Lot trwa 4,5 godz. Lądujemy  w Houmt Souk - stolicy wyspy.

 

Djerba położona jest na południowy wschód od brzegów Tunezji. Już w starożytności Rzymianie połączyli ją groblą ze stałym lądem. Jadąc autokarem z lotniska do hotelu, mijamy ciągnący się wiele kilometrów pas wybrzeża. A tu tylko hotele w różnych kategoriach. Chociaż dzielnica ta nie ma nazwy, to każdy taksówkarz usłyszawszy nazwę hotelu, wie gdzie jechać. Otrzymaliśmy kwaterę w hotelu „Bougainvilliers” po polsku „Bugenwilia”. Hotel jest duży, jednopiętrowy (jak wszystkie na wyspie), z kopułami, patiem, wspaniałym basenem i z mnóstwem zieleni.

 

Jest koniec września, a tutaj temperatura dochodzi do 30ºC. Zostawiamy bagaże i wychodzimy zobaczyć obszerny teren hotelu. „Bougainvilliers” jak każdy szanujący się hotel, posiada własną stadninę koni, a także osły i wielbłądy, które stanowią turystyczną atrakcję. Dostęp do zwierząt więc jest wolny. Basen jest otoczony zielenią, w którą wkomponowano leżaki i parasole. Jest tu także strzelnica do strzelania z łuku, mini golf, pole do gry w piłkę siatkową. Po południu idziemy nad morze. Plaża czysta, zagrabiona z żółtym piaskiem.

 

Każdy hotel ma dla swoich gości własną plażę z leżakami i parasolami. Poruszać się jednak i kąpać można swobodnie w każdym miejscu. Woda czyściutka i ciepła. Miło jest zażyć kąpieli po podróży. Dni mijają na spacerach, plażowaniu i kąpielach. Nie można się nudzić, bo rezydentka wraz z Arabem od spraw KO wciąż wymyślają jakieś zajęcia. Jest aerobik, gimnastyka, zabawy i zawody. Zajęcia te są dobrze zorganizowane i zawsze znajdują amatorów. Chodzimy oglądać także tereny innych hoteli. Wszystkie one mają obfitość dobrze utrzymanej zieleni. Zabudowa typowo arabska, kopułki, łuki, podcienia itp. Kolorem nieomal wszystkich hoteli jest biel, a do tego niebieskie wykończenia. Żółty piasek, zieleń palm i kolory kwiatów, dają miłą dla oka kompozycję. Tylko na Djerbie spotkaliśmy palmy w kępach. Wyglądają uroczo. Palmy daktylowe to jedno z bogactw tej wyspy.

 

Największe zyski tubylców pochodzą jednak z turystyki. Wynajęliśmy taksówkę (są bardzo tanie) i pojechaliśmy zobaczyć stolicę wyspy Houmt Souk. Są tutaj dwa meczety „Cudzoziemców” i „Turków”. Mogliśmy je obejrzeć tylko z zewnątrz, bo do środka mogą wejść tylko muzułmanie. Główną ulicą można dojść do fortu zbudowanego przez Hiszpanów, który później został zdobyty przez piratów. Idziemy na targowisko (suk). Tutaj króluje ceramika, skóry, dywany berberyjskie, suszone daktyle, oraz pachnące przyprawy. Kolorowo tu i aromatycznie. W dalszej części targ rybny. Zapaszek darów morza jest mniej przyjemny i długo ciągnie się za nami.

 

Chcąc zrobić na Djerbie jakiekolwiek zdjęcie trzeba uważać, aby nie filmować budowli z flagami. Z tego powodu można mieć masę kłopotów z władzami. Na targowisku i na ulicy spotykamy liczne stoiska z ceramiką. Nawet na naszej plaży jest taki sam sklepik. Wyroby z nie wypalonej gliny, często przypominają ażurową koroneczkę. Są piękne i niedrogie, ale jak to przewieść do kraju? Cacka te bowiem są wyjątkowo kruche.

 

Wraz ze znajomymi wybraliśmy się taksówką do małego miasteczka o nazwie Midoun. Jest ono oddalone od hotelu tylko cztery kilometry. Chętnie pokonalibyśmy ten odcinek pieszo. Tutejsze drogi jednak nie mają poboczy. Arabscy kierowcy zaś do uważnych i dżentelmenów nie należą. Wolimy więc nie ryzykować. Midoun znane jest przede wszystkim z produkcji oliwy z oliwek (trzecie miejsce na świecie). Jak na warunki arabskie jest tu stosunkowo czysto. Mały suk z różnymi wyrobami. My przyjechaliśmy po owoce. Jest w czym wybierać. Kupujemy też suszone figi i daktyle, oraz sławną oliwę z oliwek, którą zawieziemy do kraju. W planach pobytu mamy możliwość uczestnictwa w objeździe wyspy i południa Tunezji. Oczywiście jedziemy.

 

Autokar przejeżdża zarówno przez biedne i brudne wsie, jak i przez zadbane osady i małe miasteczka. Jedziemy przez gaje oliwne i plantacje palm daktylowych. Dojeżdżamy do promu, którym przepływamy na stały ląd, a potem dalej, w góry do Matmaty. Jedziemy przez pustynny rejon, w niektórych miejscach stajemy, by podziwiać widoki. W każdym z tych miejsc, jak z pod ziemi wyrastają brudne dzieci z rękoma wyciągającymi się po pieniądze. Wjeżdżamy wysoko w góry. Przed naszymi oczami rozciąga się przepiękny, a zarazem iście księżycowy widok. Tylko gdzieniegdzie rosną pojedyncze kępy palm.

 

W tych właśnie plenerach kręcono filmy: „Jezus z Nazaretu”, „Poszukiwacze zaginionej Arki” i „Gwiezdne Wojny”. Przewodniczka pokazuje liczne miejsca, gdzie w skale wygrzebano całe ludzkie siedliska. Później pójdziemy je obejrzeć. Schodzimy w dół. Na dużym placu parking dla wielbłądów. Spora grupa z naszego autokaru decyduje się na przejażdżkę na grzbietach „okrętów pustyni”. Co do mnie, to poprzednia przejażdżka wielbłądem nie przypadła mi do gustu. Człowiek buja się niebezpiecznie,  jest wysoko, a zwierzaki plują, smrodzą i lubią gryźć.

 

Małą grupką idziemy zobaczyć typowe gospodarstwo, wykute w skale. Toujune to mała wioseczka berberyjska na zboczu dostępnych gór. Początek budowy to II w. naszej ery (ucieczka przed Rzymianami) i VII w. (najazdy arabskie). Domy, a właściwie wydłubane w skale pieczary, są dość czysto utrzymane. Wyposażenie to raczej sprzęty, których używano w dawnych czasach. Wszystko co widzimy najwyraźniej przygotowano pod turystę. Berberyjka, która nas oprowadzała po swoim gospodarstwie, co chwila wyciągała rękę i mówiła: „bakszysz”, co oznacza dar - upominek. Drobna moneta wywoływała grymas niezadowolenia. Kupujemy „róże pustyni, które będą nam przypominały pobyt tutaj. Są to naturalne i wdzięczne twory z piasku.

 

Naszą podróż kontynuujemy jadąc do Touzeur nazywanej „Raj pustyni”. Miasteczko ma ładną architekturę. My mamy w planie zobaczyć oazę w mieście. Część grupy wsiada do mocno leciwych dorożek. Konie przy nich są małe i niemiłosiernie chude, a powożący nimi Arabowie nie grzeszą czystością. My wybieramy spacer po potężnej oazie. Wchodzimy prosto z ulicy w inny świat. Zieleń palm daktylowych góruje nad pozostałą roślinnością. Oaza podzielona jest na poszczególne plantacje. Na nich królują melony, warzywa, różne zioła, a także drzewa figowe, granaty oraz różne cytrusy. Spacer byłby milszy, gdyby nie pobocza zasypane różnym śmieciem. No cóż, Arabowie nie przywiązują zbytniej wagi do czystości. Ci którzy wybrali dorożki, wrócili niezadowoleni. Nie zobaczyli tego co my, a zapłacili wcale nie mało. Poza tym, jazda rozklekotanym, brzydko pachnącym wehikułem, nie pozwala na swobodne zaglądanie w przeróżne zakątki.

 

Dorożkarze już powrócili, więc czas się zbierać w dalszą drogę. Autokar jedzie do Gabes, gdzie podziwiać możemy przedziwne budowle, zwane ksarami. Jest to rodzaj lepianek z gałęzi i gliny. Tamtejsze ksary, to kilka poziomów pojedynczych izb zwanych gurfami. Niegdyś służyły one jako spichlerze - później zaś, jako twierdze. Teraz część ksarów służy jako magazyny przeróżnych towarów, a część to po prostu atrakcja turystyczna. Wracamy na wyspę przez groblę El Kantara, która wg słów pilotki ma 7 km. Widok jest piękny dla oka. Pełni wrażeń wracamy do hotelu. W czwartek wieczorem zaczyna się arabski dzień święty. Kolacja dla gości także była świąteczna i miała wyjątkowy charakter. Zamiast światła górnego, na stołach porozstawiano świece. Kelnerzy odświętnie ubrani, a posiłki (szwedzki stół), był wyjątkowo bogaty w przysmaki kuchni arabskiej. Osobnym działem tegoż posiłku były słodkości. Aż mdliło od miodu i cukru. Były też wspaniałości z orzechami, kokosem i różnymi bakaliami. Po kolacji dansing, pokazy folklorystyczne z tańcami, w tym taniec brzucha w wykonaniu zgrabnej Arabki. Tu widzieliśmy także fakirów tańczących na szkle, przeróżnych sztukmistrzów, zaklinaczy węży, i połykaczy ognia.

 

Byliśmy tam trzy tygodnie i tyleż razy mieliśmy okazję przeżywać te urocze i cyklicznie powtarzające się widowiska. Hotel „Bougainvilliers” to wspaniałe miejsce na wypoczynek. Obsługa jest miła, a hotel, który ma nawet swój własny hymn, jest czysty i zadbany. Załoga dwoi się i troi by zadowolić turystę. Codziennie wieczorem nad basenem odbywają się dyskoteki. Jest też gra w „Bingo” z nagrodami. Prowadzący ją Arab mówi łamaną polszczyzną, co daje prześmieszną kombinację słowną. Czeka nas jeszcze jedna atrakcja. Rejs statkiem pirackim na bezludną wyspę. Wchodzimy na drewniany szkuner, którego załoga jest boso i w strojach piratów. Muszą mieć częsty kontakt z Polakami, bo całkiem dobrze radzą sobie z naszą mową. Biegają po sznurowych drabinkach, pokrzykują i nawołują. Mamy wrażenie że naprawdę jesteśmy wśród piratów. W czasie rejsu, załoga organizuje nam różne pokazy i zabawy. Śpiewają, łamaną polszczyzną opowiadają nam dowcipy. Jak są problemy, tłumaczy je rezydentka. Jest uroczo. Słońce świeci, więc opalamy się. W pewnym miejscu szkuner staje i chętni mogą sobie popływać. Spora grupa wskakuje do krystalicznie czystej wody.

 

Dopływamy do maleńkiej wysepki, na której stoi tylko wielka szopa pokryta trzciną. W niej stoją stoły i ławy. Tu także piraci organizują różne gry i zabawy – tak z udziałem własnym, jak i turystów. Płaczemy ze śmiechu. Zabawa jest przednia. Arabowie potrafią rozbawić. Teraz czas na posiłek. Okazuje się, że został on przywieziony z lądu w higienicznych naczyniach. Są kurczaki, ryby, sałatki i kosze pieczywa. Woda do picia dostarczona jest w oryginalnych i hermetycznie zamkniętych butelkach. Apetyty dopisują. Zebrane wcześniej przez nas i marynarzy małże, są pieczone na węglach i chętni mogą je zajadać polewając cytryną. Ja nie chciałam. Wolę z daleka omijać takie „rarytasy”. Dostajemy czas wolny na kąpiel w morzu. Skwapliwie z tej propozycji korzystamy. W tym czasie załoga zbiera resztki po posiłku i robi porządek. Gdy wracamy z kąpieli, wielki szałas jest już czysty. Nie poznać, aby ktoś był tam przed chwilą.

 

W drodze powrotnej nieomal przez cały czas towarzyszą nam delfiny. Przemiły to widok, gdy wyprawiają one w wodzie swe harce. Delfiny zawsze robią na mnie duże wrażenie. Mimo że byliśmy tutaj trzy tygodnie, nie dłużył nam się czas. Wręcz przeciwnie. Miło wspominamy pobyt na tej pustynnej, a jednak żywej i zielonej od palm wyspie. Chętnie wróciłabym tutaj, bo jest to enklawa ciszy i spokoju.

 

Renata Olborska
Polityka Prywatności