Lanzarote – piekło i raj
Znajoma zaprosiła nas na wyspę Lanzarote, gdzie ma własny bungalow. Czeka mnie nie lada przeżycie, gdyż pierwszy raz polecę samolotem. Na razie się nie boję, bo bardzo dużo się wokół mnie dzieje. Na lotnisku duży ruch, odprawa paszportowa, różne przejścia, kontrole. Wszystko to dla mnie jest nowością. Na lotnisku Wiktorii w Londynie oczekujemy na wejście do samolotu. Kiedy podjeżdżamy autobusem pod schodki samolotu, nogi uginają się pode mną. Zaczynam się bać. Samolot jest przeogromny. To po prostu latająca hala na ok. 400 osób + wiele ton bagażu. Czy to możliwe, aby ten naładowany kolos wzniósł się ku niebu? Siedzimy wszyscy oddzielnie i to jeszcze bardziej potęguje mój strach. Gdy samolot poderwał się do lotu, łzy same cisnęły się do oczu. Lecieliśmy na wysokości 10.000 m. Ze strachu nie mogę się ruszyć. Przyjaciele siedzą daleko w tyle. Gdy mocno odkręcę głowę, widzę jak śmieją się, żartują. Mąż też jest daleko ode mnie. Boże, po co mi to było? Czyż na ziemi jest aż tak źle? Lot trwał 4,5 godziny. Nareszcie lądujemy na wyspie.
Wysiadam na gumowych nogach i wychodzę wprost w piękne słoneczko. Jest cieplutko, no i najważniejsze, że mam pod nogami pewny grunt. Szybko więc dochodzę do siebie. Jedziemy taksówkami do miejscowości Puerto del Carmen. Tam bowiem, jest kwatera pani Krystyny. Na miejscu okazuje się, że usytuowanie tej miejscowości jest wspaniałe. W pobliżu mamy piękną, piaszczystą i szeroką plażę, która ciągnie się przez około 12 km. Na wyspie tej przez cały rok jest temperatura od 20ºC–25ºC. Mamy już połowę maja, a tu pogoda jest jak wymarzona. Słońce nieomal w zenicie. Nie chcemy tracić czasu, więc postanawiamy rozpakować się wieczorem. Najpierw idziemy zwiedzać okolicę. Trafiamy na park, który od razu określiłam jako cudo. Takiej bogatej roślinności, której nawet nie potrafię nazwać, jak dotąd nie widziałam na oczy. Co do kwiatów, to występują tu w pełnej gamie kolorów. Ogromne bogactwo kaktusów, przeróżne palmy, pokryte kwieciem drzewa i wiele innych wspaniałych roślin. Tego nie sposób opisać, to trzeba zobaczyć. Jedne drzewa są gołe, gdyż mają aktualnie czas spoczynku, inne kwitną lub owocują. Przez cały rok jest tu zielono i kolorowo. Palmy są wszędzie, na przemian z ciernistymi krzewami pięknie kwitnących bugenwilli. Są one czerwone, różowe, fioletowe i białe.
Miasteczko jest czyściutkie, pięknie położone na skarpie. Mnóstwo tu sklepików, restauracyjek, kawiarni itd. Miejscowi ludzie są uśmiechnięci i życzliwi turystom. Dni mijają na opalaniu bladych ciał, kąpielach w przejrzystej wodzie Atlantyku, no i na wspaniałych, wspólnych spacerach. Postanawiamy wynająć samochód na trzy dni, aby objechać wyspę. Nasz przyjaciel ma ze sobą międzynarodowe prawo jazdy, więc będzie kierowcą. Właścicielka bungalowu, u której mieszkamy, jest naszym przewodnikiem. Po drodze zaliczamy wielką plantację opuncji. Uprawiane są one dla owadów o nazwie koszenila. Uzyskuje się z nich purpurowy barwnik oraz na biały nalot, który w przemyśle kosmetycznym służy jako utrwalacz pomadek do ust.
Koło miejscowości Guatizy jest przebogaty ogród kaktusów. Łącznie, można tu zobaczyć około 1400 różnych gatunków roślin pustynnych. Mijamy plantację winorośli, które są inne niż gdziekolwiek. Każda roślina posadzona jest we wgłębieniu ze szlaki i otoczona niskim murkiem z kamieni. Wszystko to w celu ochrony przed pustynnym wiatrem, oraz by zachować każdą kroplę wody, lub rosy. Urokliwy to widok. Naszym celem jest Góra Ognia, o piekielnej nazwie Timanfaya. Przy wjeździe w rejon wulkaniczny stoi znak diabełka, mający znaczyć, że właśnie wjeżdżamy na tereny piekielne. Rzeczywistość przechodzi wszelkie wyobrażenia. Jedziemy przez teren bez oznak życia, tylko potężne rumowiska czarnej, zastygłej lawy. Przygnębiający i surowy to widok, ale też piękny i niepowtarzalny. Wszelkie wzgórki i góry z lawy i popiołów, ukształtowały się ostatecznie dopiero 210 lat temu, po serii ciągnących się przez lata wybuchów. Do naszych czasów zachowały się wspomnienia proboszcza, który był naocznym świadkiem początku tego kataklizmu. Było to 1 września 1730 roku, gdy nad wsią Timanfayą niebo rozogniło się łuną ognia i zasnuło chmurą pyłu i dymu. Z wielu szczelin i kraterów płynęła lawa i buchał ogień. Pył i dym uniemożliwiały widzenie i oddychanie w promieniu wielu kilometrów. Było więc ciemno i strasznie. Zginęli prawie wszyscy mieszkańcy tej wyspy. Wybuchy powtarzały się przez sześć lat, a ziemia jeszcze długo drżała. Wyspa kilkakrotnie powiększyła swoją powierzchnię. Znaczne obszary jej powierzchni zostały pokryte żużlem i lawą. Do ubiegłego wieku, pojawiały się jeszcze pojedyncze wybuchy. Teraz również, wystarczy zebrać wierzchnią warstwę ziemi, by poczuć gorąco skał. Przed granicą parku narodowego, trafiamy na czarną pustynię z popiołów wulkanicznych. Tu czekają na turystów wielbłądy. Oczywiście trzeba się przejechać tym wehikułem. Muszę przyznać, że niezbyt podoba mi się ta przejażdżka. Porykiwania wielbłądów, kołysanie i wysokość, to nie dla mnie. Ale atrakcja została zaliczona.
Wjeżdżamy na Islote de Hilario. Jest to wzgórze noszące nazwę od pustelnika, który tutaj żył przez około 50 lat. A na szczycie zaś, same niesamowite przeżycia. Pracownik wlewa do otworu w żużlu wiadro wody, po chwili z głębi wydobywa się wysoki na wiele metrów gejzer gorącej pary. W tym miejscu na głębokości około 5 – 6 m jest 400ºC, ale i płyciej zaledwie 10 cm jest gorąco do około 140ºC. W płytki dołek zostaje wrzucony suchorost, który błyskawicznie się zapala. Robi to na każdym wrażenie. Chodząc po wulkanie, czuję ciepło w stopy. Później okazało się, że guma w nowych tenisówkach całkowicie skruszała od temperatury i musiałam je wyrzucić. Przy dużej i zatłoczonej restauracji stoi ogromny ruszt. Jest on zbudowany bezpośrednio nad kominem wulkanicznym. Pod tym naturalnym rusztem, na którym piecze się mięso, jest około 300ºC. Opieczenie udka kurczaka trwa zaledwie kilka minut. Dalej nie można było jechać samochodem, więc wsiadamy do jednego z wielu autobusów. Wiezie on nas określoną trasą między wulkanami, a z taśmy płynie ciekawe opowiadanie o miejscach, które mijamy. Przejeżdżamy tak, by oglądać najciekawsze kratery, potoki zastygłej różnobarwnej lawy, zlewiska, które wytworzyły przedziwne kształty i formy. Z autobusu tego, nie wolno było wysiadać. Porusza się on jednak powoli, a w najciekawszych miejscach zatrzymuje się.
Na północy wyspy, u podnóża wulkanu Monte Corona, zaczyna się ciąg podziemnych korytarzy, którymi płynęła lawa. Dostępne dla turystów korytarze i jaskinie ciągną się przez około 3 km. Jest ich znacznie więcej, lecz pozostałość jest niebezpieczna. Niektóre z nich dochodzą do głębokości 50m pod poziomem morza. W niektórych jaskiniach przez piratami ukrywali się ludzie. Groty mają wspaniałą akustykę, odbywają się tu więc muzyczne koncerty. Jednak to jeszcze nie koniec atrakcji. Teraz czeka nas wizyta w jaskiniach wulkanu Jameos del Agua, który restaurator Marrigue przekształcił w coś, co trudno określić. Ja powiem krótko - cudo. Schodzi się w dół po schodkach nad jeziorko w grocie. Nad jeziorkiem jest otwór, przez który wpada światło. Cichutko gra nastrojowa muzyka. Kilka schodków w górę i już jesteśmy w maleńkiej restauracyjce. Wszędzie rosną ogromnych rozmiarów filodendrony. Grota jest kilkupoziomowa. Wychodząc w górę trafiamy na raj zieleni, kwiatów oraz basen. Wszystko to służy rozrywce. Tu również przewodnik oprowadza po przeróżnych powulkanicznych jaskiniach i korytarzach. Ukoronowaniem tego cudu, jest sala, a właściwie grota koncertowa na 600 miejsc. Sklepienie jest oryginalne, a akustyka wręcz niespotykana. Brak słów na podsumowanie widoku i wrażeń. Wytwory przyrody są nieobliczalne, nadzwyczajne i niepowtarzalne.
Opuszczamy rejon „El Diablo” i okolice, które w całej rozciągłości zasłużyły sobie na tę nazwę. Jedziemy na taras widokowy - wysokość 479 m n.p.m. Rozciąga się stąd bajeczny widok na ocean i trzy maleńkie wysepki. Boże, jakiż ten świat jest piękny! Wracając mijamy wzgórza usypane z pyłu wulkanicznego. Wiatr i erozja spowodowały, że wyglądają one jak wydmuszki. Trzeciego dnia pojechaliśmy na tutejsze targowisko. Egzotyka wychyla się tu z każdego zakamarka. Grają i śpiewają kapele. Tańczą zespoły folklorystyczne. Najciekawsi są jednak Murzyni z Afryki (ponoć z Senegalu). Panie są potężnej postury, wysokie, otyłe, ubrane kolorowo, wręcz pstrokato. Panowie są ich przeciwieństwem, a więc szczupli, niscy i podobno bardzo zazdrośni. Hinduski natomiast, specjalizują się w haftach. Są przeróżne - od krzyżykowych, poprzez haft pełny, do rechelie. Ceny są umowne, jak na każdym arabskim bazarze. Kto umie się targować, ten może naprawdę korzystnie kupić ciekawą rzecz. Targowisko bowiem, bogate jest w przeróżne egzotyczne wyroby z hebanu, srebra, skóry. Mnóstwo tu zabawek, rzeźb, masek, pięknych lalek itp. Objazd mamy już za sobą. Mnóstwo zdjęć, nakręcony film, a przeżyć jeszcze więcej. I znów czeka mnie lot samolotem. Udaję, że się nie boję, ale w środku wszystko we mnie drży. Serce znowu podchodzi do gardła. Oby tylko szczęśliwie wylądować. Hura! Nareszcie kochana ziemia! Na ptaka się stanowczo nie nadaję. Mam nadzieję że zaciekawiłam Was Lanzarote - chociaż trochę. Nam bowiem, podobało się bardzo.
Renata Olborska